-wersja prawidłowa-
-Jocelyn, tłumaczę ci to od godziny. Ona nie jest bezpieczna. Kochanie, wiem, że jesteś zła, ale potrzebuję twojej pomocy. - Valentine Morgenstern przycisnął śpiące dziecię mocniej do swojej klatki piersiowej, jakby chcąc ochronić je przed całym złem tego świata. Być może właśnie tak było.
-Masz świadomość, że nienawidzę tego, co zrobiłeś? - spytała twardo. Siedzieli w ich sypialni, ona nieprzystępna, on niemal błagający ukochaną żonę na kolanach. Pierwszy raz w życiu jego sytuacja była tak beznadziejna, ale był w stanie zrobić wszystko. Gdyby jakiś czas temu gdyby powiedziano mu, że będzie na tyle zdesperowany, by błagać kogoś o litość, roześmiałby mu się w twarz. To ludzie błagali jego, nie odwrotnie.
-Wiem o tym, ale to już nigdy więcej się nie powtórzy.
-Skąd mam mieć pewność?
-Skarbie, kocham was wszystkich najmocniej na świecie. Ciebie, Jonathana i ją - spojrzał na twarzyczkę dziecka. - A jeśli wiesz kto znalazłaby do nas jakikolwiek dostęp, żadne z was nie byłoby bezpieczne. Nie mogę na to pozwolić.
-Dobrze, niech będzie. Jak damy jej na imię? - zapytała biorąc delikatnie od niego dziecko.
-Clarissa - odpowiedział natychmiast. - Każda kobieta o tym imieniu, która pojawiała się w historii Nefilim dokonała czegoś wielkiego.
-A na drugie - szepnęła w zamyśleniu rudowłosa kobieta, kołysząc dziecko w ramionach - Adele. Po mojej babci.
Białowłosy mężczyzna kiwnął głową.
-Żadne z nich nigdy się o tym nie dowie. Jonathan jest za mały, żeby w przyszłości to pamiętał. To dobrze.
Maluch otworzył oczka.
-Cześć, Clary - powiedziała cicho Jocelyn, uśmiechając się do niej ciepło i czując natychmiastowe ciepło w sercu. To jest jej dziecko. - Miło, że się obudziłaś.
***6 lat później***
-Clary, słońce, możesz tu na chwilkę przyjść? - zawołał Valentine, wychylając się z gabinetu, gdy usłyszał śmiech przebiegających dzieci.
Dziewczynka i towarzyszący jej chłopiec zatrzymali się, a ona spojrzała na ojca.
-Chwilka, tato! - odwróciła się do swojego brata i z udawaną powagą wyciągnęła w jego stronę swój drewniany miecz, trzymając go w niby-oficjalnym gestem - Uklęknij, Jonathanie Morgenstern.
Chłopczyk natychmiast włączył się w nową zabawę. Klęknął, pochylając przed nią głowę z uśmiechem błąkającym się na ustach.
-Pani, co mogę dla ciebie zrobić? - Przycisnął pięść do klatki piersiowej dramatycznym gestem.
Jego siostra z całych sił powstrzymywała śmiech. Wyprostowała się.
-Mianuję cię, mój dzielny Nocny Łowco - położyła miecz na jego ramieniu, a potem przeniosła go na drugie - byś strzegł tej oto broni, gdy ja muszę wyruszyć w nieznane.
Obserwujący z daleka scenę ojciec mimowolnie parsknął śmiechem.
-Czy przyrzekasz?
-Jasne, pani.
-Powstań więc - wstał, a ona zarzuciła mu rączki na szyję. - Zaraz wrócę i dokończymy zabawę, zgoda?
Pomachał energicznie głową.
-Leć, przypilnuję tego - oddała mu swój miecz i uśmiechnęła się szeroko, a potem odwróciła się i podeszła do Valentine'a.
Położył jedną dłoń na drobnych pleckach, gdy wchodziła do jego gabinetu, a drugą zamknął drzwi.
***
-Posłuchaj... - zaczął, gdy usiadła mu na kolanach. - Uważam, że powinniśmy zacząć treningi. Co ty na to?
-Tak! - zawołała. - Wreszcie nauczę się tego, co umie Jonathan!
Pokiwał głową obejmując ją, a ona się w niego wtuliła.
-Będziesz umiała tworzyć nowe runy. - Dziewczynka podniosła na niego wzrok.
-Skąd wiesz, tato?
-Ktoś zaufany mi to powiedział - uśmiechnął się delikatnie. - Kiedyś ci to wyjaśnię. Jesteś wyjątkowa, kotku.
-Jestem wyjątkowa? - Zmarszczyła zabawnie nosek. - To znaczy, że nawet mój braciszek nie jest taki jak ja?
-Nawet on - westchnął i zapatrzył się na chwilę w okno. - Ale wiesz, wyjątkowość nie zawsze jest czymś dobrym. Źli luddzie mogą chcieć ci zrobić krzywdę, więc musisz naprawdę dobrze walczyć. Okay?
-Okay. - Spuściła główkę.
-Nie możesz ufać nikomu, kogo nie znasz, więc pamiętaj: Kochać to niszczyć...
-...a być kochanym to zostać zniszczonym - dokończyła, powtarzając za ojcem. W jej oczkach pojawił się wojowniczy błysk. - Dam radę, tato.
-Wiem, że dasz - przycisnął usta do jej czoła. - Wracaj do zabawy.
Zeskoczyła z jego kolan i przeszła przez pokój.
-Ale wiesz, tato. Kocham was - uśmiechnęła się, a on niemal rozpłynął się na jej słowa. Jego maleństwo.
-My ciebie też, kochanie.
Otworzyła sobie drzwi, stając na palcach, a potem pognała korytarzem. Po rezydencji rozniósł się krzyk małej, zadowolonej z życia dziewczynki.
-Jonathan!
Nie mógł się oprzeć i wyjrzał, by zobaczyć rozgrywającą się tam scenę. Istotka w sukience właśnie wskoczyła szeroko uśmiechniętemu bratu na plecy, śmiejąc się głośno.
-Mam cię, mój Nocny Łowco! Mam!
-wersja pierwotna-
***Valentine***
Jocelyn krzyczała. Ten
straszny dźwięk niósł się po całym domu.
- Wytrzymaj! Proszę! Dla
mnie!
Jej palce zacisnęły się
mocniej na mojej dłoni, paznokcie wbiły w skórę.
Krzyk się nasilił.
- Valentine! Nie! Nie chcę!
- Jeszcze trochę! Dasz radę!
Krzyknęła głośniej niż
myślałem że to możliwe. Musiała wytrzymać.
Nagle umilkła, a rezydencję
Morgensternów wypełnił płacz dziecka.
***
Siedziałem obok śpiącej
Jocelyn z córką w rękach. Służące już ją wykąpały i ubrały.
Uśmiechnąłem się. Chyba mała
będzie podobna do mnie.
Nagle rozległo się pukanie
do drzwi.
- Czemu mama krzyczała? –
zapytał mnie Jonathan, mój roczny synek.
- Masz siostrzyczkę,
Jonathanie – spojrzałam na małego, który szybko podreptał do nas.
- Jak się nazywa?
Wziąłem go na kolana, żeby
lepiej widział moją córeczkę.
- To Clary. Clarissa Adele Morgenstern.
***6
lat później***
-Coś jeszcze, panie Valentine? – zapytała służąca podając
mi kawę.
-Zawołaj do mnie Clarissę – poleciłem.
Służąca wyszła z mojego gabinetu, a ja zamyślony
spojrzałem w okno. Była ostra zima, padał śnieg. Ogień trzaskał wesoło w
kominku, ale ja się martwiłem. A może nie powinienem jej mówić? Jest jeszcze
taka młoda…
Ktoś zapukał. Spojrzałem na drzwi, a do pokoju weszła
dziewczynka.
-Coś się stało, tato? – zapytała.
-Clary, słońce, chodź tu – powiedziałem, a ona podeszła i
usiadła mi na kolanach.
-Co się dzieje? – spróbowała się dowiedzieć jeszcze raz.
-Bo widzisz… Gdy twoja matka była w ciąży, dosypywałem jej
do jedzenia sproszkowaną krew Anioła.
-I co to ma wspólnego ze mną? – przerwała.
-Zaczekaj. Daj mi dokończyć. Potem urodziłaś się ty i się okazało, że masz w sobie więcej Anielskiej krwi niż inni Nefilim. Potrafisz tworzyć nowe runy. Gdy inni się dowiedzą, możesz być w wielkim niebezpieczeństwie.
-Co mam robić? – zapytała cichutko z opuszczoną głową.
Przytuliłem ją do siebie.
-Nie mów nikomu. I musisz pamiętać: kochać to niszczyć…
-… a być kochanym to zostać zniszczonym – dokończyła ze mną i się odsunęła. Spojrzała mi w oczy, a ja uśmiechnąłem się, widząc wojowniczy błysk w jej oczach.