sobota, 29 listopada 2014

Rozdział 1

Stałam pośrodku mojej tajemnej sali treningowej. Uwielbiałam doskonalić swoją walkę, a potem móc patrzeć na pokonanego Jonathana.
Przyjęłam pozycję, której ojciec uczył mnie przez całe życie i rzuciłam. Oczywiście, wynik rzutu nie był dla mnie zaskoczeniem.
Mój sztylet trafił prosto w serce ruchomego manekina.
Rzuciłam w następnego, znajdującego się za mną. Wykonywałam półobroty, salta i inne, a sztylety z oszałamiającą szybkością wbijały się w kukły.
Została mi już tylko jedna.
Wzięłam głęboki wdech i miałam już rzucać, gdy usłyszałam od strony drzwi:
-Clary,  moja idealna córeczko.
Uśmiechnęłam się z wyższością w stronę ojca i odgarnęłam długie, białe włosy opadające mi na twarz. Spojrzałam w jego czarne oczy i znowu doszłam do tego samego wniosku:
Jestem jego kobiecą kopią.
-Witaj ojcze. Wiem po co przyszedłeś – uśmiechnęłam się chytrze.
-Naprawdę? Więc po co? – On też się uśmiechnął.
-Oczywiście. Po prostu znowu chcesz zostać pokonany w walce wręcz.
Valentine się roześmiał, ja zresztą też. Mój ojciec dobrze wiedział jaka jestem niebezpieczna.
-Cóż kochanie, miałem po prostu ochotę potrenować z tobą. Ale nie będziemy ćwiczyć tu, tylko w lesie. Zresztą widzę że te manekiny na nic już się nie przydadzą. – Rozejrzał się z uznaniem po sali.
-Myślę, że możemy iść. Jestem tu od… - zerknęłam na zegar – ponad godziny. Czyli że rozgrzewkę mam już raczej za sobą.
Ojciec uśmiechnął się z niekrytą dumą.
-Więc jak, Clarisso? Idziemy?
-Jasne.
Podeszłam do ściany i nacisnęłam odpowiednie miejsce. Ściana przesunęła się, a ja szłam z ojcem coraz wyżej.
Gdy stanęłam w swoim pokoju, klasnęłam w dłonie, a kawałek podłogi zasunął się, ukrywając miejsce, o którym wiedziałam tylko ja i Valentine.
-Daj mi chwilę, ojcze. Muszę zabrać kilka rzeczy. – Podeszłam do szafy. Przez niecałe siedemnaście lat mojego życia nagromadziłam mnóstwo ubrań, ale też i broni.
Wyjęłam dwa serafickie miecze i zatknęłam je do pokrowca na plecach mojego stroju bojowego, tak że rękojeści wystawały zza moich ramion jak dziwne skrzydła. Wyciągnęłam również Hesperosa (seraficki miecz, prezent od ojca na dziesiąte urodziny) i wsadziłam go za pas. Dogrzebałam się na dno szafy, by wyciągnąć komplet trzydziestu sztyletów, który dostałam od ojca na szesnaste urodziny i sunęłam je pod kurtkę oraz w paski od butów.

Miałam na sobie co najmniej pięć kilogramów broni, ale nie obchodziło mnie to. Dobry Nefilim zniesie wszystko.




Hej!!! Jest rozdział pierwszy!!! Dziękujemy Agacie i Veronice za miłe komentarze! <3 A teraz ważne info: nowe notki będą w piątki, jako że wtedy mamy najwięcej czasu. Zapraszamy do komentowania!!!
Jeszcze raz dzięki dziewczyny <3 <3 <3
=)

Prolog

-wersja prawidłowa-

   -Jocelyn, tłumaczę ci to od godziny. Ona nie jest bezpieczna. Kochanie, wiem, że jesteś zła, ale potrzebuję twojej pomocy. - Valentine Morgenstern przycisnął śpiące dziecię mocniej do swojej klatki piersiowej, jakby chcąc ochronić je przed całym złem tego świata. Być może właśnie tak było.
   -Masz świadomość, że nienawidzę tego, co zrobiłeś? - spytała twardo. Siedzieli w ich sypialni, ona nieprzystępna, on niemal błagający ukochaną żonę na kolanach. Pierwszy raz w życiu jego sytuacja była tak beznadziejna, ale był w stanie zrobić wszystko. Gdyby jakiś czas temu gdyby powiedziano mu, że będzie na tyle zdesperowany, by błagać kogoś o litość, roześmiałby mu się w twarz. To ludzie błagali jego, nie odwrotnie.
   -Wiem o tym, ale to już nigdy więcej się nie powtórzy.
   -Skąd mam mieć pewność?
   -Skarbie, kocham was wszystkich najmocniej na świecie. Ciebie, Jonathana i ją - spojrzał na twarzyczkę dziecka. - A jeśli wiesz kto znalazłaby do nas jakikolwiek dostęp, żadne z was nie byłoby bezpieczne. Nie mogę na to pozwolić.
   -Dobrze, niech będzie. Jak damy jej na imię? - zapytała biorąc delikatnie od niego dziecko.
   -Clarissa - odpowiedział natychmiast. - Każda kobieta o tym imieniu, która pojawiała się w historii Nefilim dokonała czegoś wielkiego.
   -A na drugie - szepnęła w zamyśleniu rudowłosa kobieta, kołysząc dziecko w ramionach - Adele. Po mojej babci.
   Białowłosy mężczyzna kiwnął głową.
   -Żadne z nich nigdy się o tym nie dowie. Jonathan jest za mały, żeby w przyszłości to pamiętał. To dobrze.
   Maluch otworzył oczka.
   -Cześć, Clary - powiedziała cicho Jocelyn, uśmiechając się do niej ciepło i czując natychmiastowe ciepło w sercu. To jest jej dziecko. - Miło, że się obudziłaś.

***6 lat później***

   -Clary, słońce, możesz tu na chwilkę przyjść? - zawołał Valentine, wychylając się z gabinetu, gdy usłyszał śmiech przebiegających dzieci.
   Dziewczynka i towarzyszący jej chłopiec zatrzymali się, a ona spojrzała na ojca.
   -Chwilka, tato! - odwróciła się do swojego brata i z udawaną powagą wyciągnęła w jego stronę swój drewniany miecz, trzymając go w niby-oficjalnym gestem - Uklęknij, Jonathanie Morgenstern.
   Chłopczyk natychmiast włączył się w nową zabawę. Klęknął, pochylając przed nią głowę z uśmiechem błąkającym się na ustach.
   -Pani, co mogę dla ciebie zrobić? - Przycisnął pięść do klatki piersiowej dramatycznym gestem.
   Jego siostra z całych sił powstrzymywała śmiech. Wyprostowała się.
   -Mianuję cię, mój dzielny Nocny Łowco - położyła miecz na jego ramieniu, a potem przeniosła go na drugie - byś strzegł tej oto broni, gdy ja muszę wyruszyć w nieznane.
    Obserwujący z daleka scenę ojciec mimowolnie parsknął śmiechem.
   -Czy przyrzekasz?
   -Jasne, pani.
   -Powstań więc - wstał, a ona zarzuciła mu rączki na szyję. - Zaraz wrócę i dokończymy zabawę, zgoda?
   Pomachał energicznie głową.
   -Leć, przypilnuję tego - oddała mu swój miecz i uśmiechnęła się szeroko, a potem odwróciła się i podeszła do Valentine'a.
   Położył jedną dłoń na drobnych pleckach, gdy wchodziła do jego gabinetu, a drugą zamknął drzwi.

***

    -Posłuchaj... - zaczął, gdy usiadła mu na kolanach. - Uważam, że powinniśmy zacząć treningi. Co ty na to?
    -Tak! - zawołała. - Wreszcie nauczę się tego, co umie Jonathan!
    Pokiwał głową obejmując ją, a ona się w niego wtuliła.
    -Będziesz umiała tworzyć nowe runy. - Dziewczynka podniosła na niego wzrok.
    -Skąd wiesz, tato?
    -Ktoś zaufany mi to powiedział - uśmiechnął się delikatnie. - Kiedyś ci to wyjaśnię. Jesteś wyjątkowa, kotku.
    -Jestem wyjątkowa? - Zmarszczyła zabawnie nosek. - To znaczy, że nawet mój braciszek nie jest taki jak ja?
    -Nawet on - westchnął i zapatrzył się na chwilę w okno. - Ale wiesz, wyjątkowość nie zawsze jest czymś dobrym. Źli luddzie mogą chcieć ci zrobić krzywdę, więc musisz naprawdę dobrze walczyć. Okay?
   -Okay. - Spuściła główkę.
   -Nie możesz ufać nikomu, kogo nie znasz, więc pamiętaj: Kochać to niszczyć...
    -...a być kochanym to zostać zniszczonym - dokończyła, powtarzając za ojcem. W jej oczkach pojawił się wojowniczy błysk. - Dam radę, tato.
   -Wiem, że dasz - przycisnął usta do jej czoła. - Wracaj do zabawy.
   Zeskoczyła z jego kolan i przeszła przez pokój.
   -Ale wiesz, tato. Kocham was - uśmiechnęła się, a on niemal rozpłynął się na jej słowa. Jego maleństwo.
    -My ciebie też, kochanie.
    Otworzyła sobie drzwi, stając na palcach, a potem pognała korytarzem. Po rezydencji rozniósł się krzyk małej, zadowolonej z życia dziewczynki.
    -Jonathan!
    Nie mógł się oprzeć i wyjrzał, by zobaczyć rozgrywającą się tam scenę. Istotka w sukience właśnie wskoczyła szeroko uśmiechniętemu bratu na plecy, śmiejąc się głośno.
    -Mam cię, mój Nocny Łowco! Mam!




-wersja pierwotna-


***Valentine***

  Jocelyn krzyczała. Ten straszny dźwięk niósł się po całym domu.

  - Wytrzymaj! Proszę! Dla mnie!

  Jej palce zacisnęły się mocniej na mojej dłoni, paznokcie wbiły w skórę.
Krzyk się nasilił.

  - Valentine!  Nie! Nie chcę!

  - Jeszcze trochę! Dasz radę!

  Krzyknęła głośniej niż myślałem że to możliwe. Musiała wytrzymać.

  Nagle umilkła, a rezydencję Morgensternów wypełnił płacz dziecka.

***

Siedziałem obok śpiącej Jocelyn z córką w rękach. Służące już ją wykąpały i ubrały.

Uśmiechnąłem się. Chyba mała będzie podobna do mnie.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

- Czemu mama krzyczała? – zapytał mnie Jonathan, mój roczny synek.

- Masz siostrzyczkę, Jonathanie – spojrzałam na małego, który szybko podreptał do nas.

- Jak się nazywa?

Wziąłem go na kolana, żeby lepiej widział moją córeczkę.

- To Clary. Clarissa Adele Morgenstern.
***6 lat później***


-Coś jeszcze, panie Valentine? – zapytała służąca podając mi kawę.

-Zawołaj do mnie Clarissę – poleciłem.

Służąca wyszła z mojego gabinetu, a ja zamyślony spojrzałem w okno. Była ostra zima, padał śnieg. Ogień trzaskał wesoło w kominku, ale ja się martwiłem. A może nie powinienem jej mówić? Jest jeszcze taka młoda…

Ktoś zapukał. Spojrzałem na drzwi, a do pokoju weszła dziewczynka.

-Coś się stało, tato? – zapytała.

-Clary, słońce, chodź tu – powiedziałem, a ona podeszła i usiadła mi na kolanach.

-Co się dzieje? – spróbowała się dowiedzieć jeszcze raz.

-Bo widzisz… Gdy twoja matka była w ciąży, dosypywałem jej do jedzenia sproszkowaną krew Anioła.

 -I co to ma wspólnego ze mną? – przerwała.

-Zaczekaj. Daj mi dokończyć. Potem urodziłaś się ty i się okazało, że masz w sobie więcej Anielskiej krwi niż inni Nefilim. Potrafisz tworzyć nowe runy. Gdy inni się dowiedzą, możesz być w wielkim niebezpieczeństwie.

-Co mam robić? – zapytała cichutko z opuszczoną głową.

Przytuliłem ją do siebie.

-Nie mów nikomu. I musisz pamiętać: kochać to niszczyć…

-… a być kochanym to zostać zniszczonym – dokończyła ze mną i się odsunęła. Spojrzała mi w oczy, a ja uśmiechnąłem się, widząc wojowniczy błysk w jej oczach.