Liczę na wasze opinie.
W.
Po pożegnaniu się z Harleyem Jace zamierzał wrócić do rezydencji. Był blady i nadal czuł się trochę niepewnie po utracie krwi ale wiedział, że dzięki świeżo wypalonym na ciele runom uzdrawiającym dość szybko wróci do normy. Powoli zapadał zmierzch, słońce chowało się za horyzontem i Jace stwierdził, że musi być dość późno. W końcu było lato.
Powłóczył nogami, rozglądając się wokół. Dzieci wciąż biegały, bawiąc się drewnianymi mieczami w dorosłych wojowników, kilkoro dorosłych siedziało niedaleko nich - jak podejrzewał, byli to ich rodzice - rozmawiając o czymś zażarcie. Kilka metrów dalej zobaczył trzy nastolatki, spoglądające na niego i chichoczące. Przewrócił oczami. Jakby nie miały nic innego do roboty.
Nagle coś wpadło na jego nogi z impetem i objęło je na wysokości kolan, by otrzymać równowagę. Jak nietrudno się domyślić, był to jeden z zajętych zabawą chłopców. Nawet nie patrząc na blondyna, dziecko oderwało się od niego i przeprosiło pospiesznie, wracając do kolegów.
Szedł dalej, stopniowo odzyskując pełnię sił. Przez ostatnie piętnaście minut zrobiło się niemal całkowicie ciemno. Wyszedł z centrum Alicante, biorąc kierunek na jego wschodni koniec, kierując się do domu Morgensternów.
Był bardzo zatopiony w myślach, przechodząc przez jakąś opuszczoną dzielnicę i nie zwróciłby na nią większej uwagi, gdyby nie słaby błysk światła przedostającego się przez uchylone drzwi w jednym ze starych domów, przykuwający jego wzrok. Wszedł powoli do środka, rozglądając się czujnie i uważając, jak stawia stopy. Mimo jego wielkich chęci deski skrzypiały pod ciężarem chłopaka, irytując go. Wszędzie zalegał kurz, przez dawno nie myte okna prawie nic nie było widać. Kierował się coraz głębiej, w stronę, z której spodziewał się źródła światła. Czym bliżej był celu, wyraźniej słyszał odgłosy szamotaniny. Jace odruchowo położył dłoń na rękojeści wetkniętego za pas miecza.
Gdy w końcu przekroczył próg pomieszczenia, z którego wydobywał się nikły blask -przypuszczał, że to świeca - jedna rzecz rzuciła mu się w oczy. Szamoczący się na krześle związany Jonathan i stojący za nim chłopak, uśmiechający się szyderczo do przybysza. Ale nie to go uderzyło; chłopak był łudząco podobny do Jace'a. Te same rysy twarzy, kolor oczu i włosów. Herondale zatoczył się do tyłu, a brat Clary podniósł wzrok. W jego oczach błysnęło jeszcze większe przerażenie i rozpacz.
-Jace, musisz uciekać! - wrzasnął Jonathan, daremno próbując się uwolnić. Ale on oszołomionym i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na Jonathana, a potem z powrotem przeniósł wzrok na chłopaka, patrzącego na niego z jakąś złośliwą satysfakcją. Kim on był? Dlaczego wyglądał jak on sam?
Jonathan wydał zdławiony okrzyk.
-Uważaj!... - Jace nagle oprzytomniał. Chciał się odwrócić, ale nie zareagował dostatecznie szybko. Poczuł silne uderzenie w tył głowy i padł na podłogę czując, jak z jego głowy skapuje coś ciepłego. Zamroczyło go i wiedział, że nie zdoła długo utrzymać przytomności. Ostatnie, co zarejestrował jego umysł to kobiecy głos, przesączony jadem i fałszywą słodyczą.
-Cześć, Jace. Poznaj Andrew. Od dziś będzie tobą.
***
-Isabelle, gdzie on jest? Nie ma go tak długo. A jeśli coś mu się stanie? - Clary nerwowo chodziła po pokoju przyjaciółki.
-Przestań się tak martwić - zgasił ją siedzący na parapecie Alec. - Nic mu się nie stanie. Niedługo wróci, zobaczysz.
-Na pewno - pokiwała głową Isabelle. - Zrobił w życiu mnóstwo głupich rzeczy, ale ma świetny refleks i dobrze walczy. Coś musiałoby go naprawdę oszołomić, żeby nie dał rady się wybronić. Siadaj - poklepała miejsce obok siebie na łóżku. - Pogadamy na jakiś luźniejszy temat i przyjdzie tu, zanim się obejrzysz. Jeszcze będzie się śmiał z tego, że się martwiliśmy.
Clary westchnęła ciężko, ale posłuchała przyjaciółki, siadając. Podkuliła kolana i objęła nogi rękoma, kładąc brodę na kolanach.
-Uhm. Pewnie macie rację. Ale tyle się ostatnio dzieje, że chyba mam prawo być zaniepokojona.
-Oczywiście, że masz - Isabelle pokiwała głową. - Alec? Mógłbyś iść zrobić herbatę? Najlepiej z miodem i dużą ilością cytryny.
Brunet uniósł rozbawiony brew.
-Dla ciebie?
Jego siostra prychnęła cicho.
-Nie, dla Clary. Chociaż przy okazji, możesz zrobić i mi. Ja w tym czasie spróbuję ją jakoś uspokoić.
-Eh, niech ci będzie - przeciągnął się jak kot i zeskoczył z parapetu. - Ale wisisz mi przysługę.
Już zamierzał otworzyć drzwi, gdy do pokoju ktoś wszedł. Clary odruchowo podniosła wzrok. Gdy zobaczyła, kto to, natychmiast zeskoczyła z łóżka i podeszła do niego.
-Jace, idioto! Wiesz jak ja się martwiłam?! Jest po jedenastej! Po tym wszystkim, co się stało, mógłbyś chociaż napisać, że nie wrócisz wcześnie! - krzyknęła, dopiero po chwili przyglądając mu się uważniej. Zaskoczył ją jego chłodny spokój. Jakby kalkulował sytuację.
-Kobieto, nie jesteś moją matką - mruknął cicho, a potem uśmiechnął się, ale tak jakoś... inaczej. Oczy się nie śmiały, nie było w nich tych iskierek co zawsze, gdy był w jej obecności. - Wszystko jest przecież okay. - Przyciągnął ją do siebie, a ona niepewnie objęła go ramionami. Coś jej tu nie pasowało. Odsunęła się i zlustrowała go wzrokiem, kładąc dłonie na biodrach.
-Dlaczego jesteś inaczej ubrany? - Skrzywił się i popatrzył na swój strój.
-W Alicante jakichś dwóch chłopców się pobiło. Musiałem ich rozdzielić, a było sporo krwi. Jeden z nich miał rozwalony nos i się ubrudziłem. Wiedziałem, że możesz się bać, więc przebrałem się, żeby nie zrobić ci jeszcze większej paniki. Coś jeszcze? - Roześmiał się sztucznie i rozłożył ręce.
Tak, pomyślała, mam jeszcze wiele pytań. Ale nic nie powiedziała. Zamiast tego westchnęła i ponownie pozwoliła się objąć. Wersja z dziećmi była naciągana, wiedziała o tym. Przecież wtedy nie musiałby zmieniać wszystkiego w swoim ubiorze. Spojrzała w dół i w oczy rzuciły jej się adidasy chłopaka. Zmarszczyła brwi. Jace takich nie ma. Nadal jednak milczała, wymieniając zaniepokojone spojrzenia ze zdezorientowanymi Lightwoodami. Coś tu nie grało. A ona miała zamiar dowiedzieć się, co.