Myślę, że z tego rozdziału będziecie zadowoleni, więc mam nadzieję na wasze komentarze, bo naprawdę interesuje mnie wasza opinia. Dowiecie się też, dlaczego tytuł bloga zaczyna się od "Bo".
W.
-Jak to... nie żyje? - wykrztusił, a potem wpadł w szał. - Wy głupcy! Pozwoliliście mojej żonie umrzeć! To prawie tak, jakbyście sami ją zabili! - ryknął na bladą ze strachu służącą. Clary zauważyła, że jej rozdygotana postać jest ubrana na biało.
-Tato! Uspokój się! - Służąca przeniosła na nią zdezorientowane spojrzenie. Tato? Tak, w tym domu to określenie było nowością. - Gdzie jest mój brat? - zapytała ostro. Musiała dowiedzieć się, co się stało, a ta ledwie przytomna z przerażenia kobieta niewiele by jej pomogła.
-Jest w swoim pokoju, panienko - Clary skinęła głową na znak, że zrozumiała, posłała ojcu spojrzenie typu "Tylko nie przesadź", i ruszyła przed siebie szybkim krokiem.
Nie miała pojęcia, dlaczego wciąż się trzyma. Nie była związana z Jocelyn tak mocno jak Jonathan, ale przecież to ona ją urodziła, prawda? Nie zważała na kłucie w sercu, kierowała nią czysta adrenalina. Wiedziała tylko jedną rzecz.
Skoro jej matka nie żyje, ma chyba prawo wiedzieć dlaczego?
***
Uchyliła ostrożnie drzwi.
-Jonathan?
Pokój był zaciemniony, okna zasłonięte ciemnymi zasłonami, a w pokoju jak zawsze panował nieład. Ubrania, leżące na podłodze, przewrócone krzesło przy stole... To było normalne. Ale przyborów malarskich, takich jak farby czy ołówki, nigdy nie zostawiał byle gdzie. Teraz sztaluga była przewrócona, a przybory rozrzucone niedbale po biurku, jakby w napadzie szału wyrzucił je z pojemników.
Dostrzegła postać leżącą na łóżku. Zamknęła drzwi i cicho do niej podeszła. Jej brat leżał na plecach, ręce trzymał opuszczone po bokach i gapił się bezmyślnie w sufit.
-To moja wina - odezwał się głucho. Clary poczuła, jakby ktoś ją uderzył. Przecież to niemożliwe... jej brat... on by nigdy... Potrząsnęła głową by rozjaśnić umysł, a on mówił dalej. - Poszliśmy na spacer. Ale nie po Idrysie, tylko otaczających go lasach. Zobaczyłem jakiś dziwny błysk wśród koron drzew, więc powiedziałem jej, by się nigdzie nie ruszała, a ja poszedłem sprawdzić, co to. Odszedłem może sto metrów, gdy usłyszałem jej krzyk. Między drzewami stała jakaś postać w czarnej szacie i z kapturem na głowie. Chciałem podbiec i ją uratować, ale zanim zdążyłem się choćby ruszyć, ten ktoś podszedł do niej i wbił jej sztylet w pierś. To moja wina - zacisnął powieki, udręczony. - Gdybym się wtedy nie oddalił, nic by się jej nie stało. Moja wina, moja wina, to wszystko to moja wina... - załamał mu się głos.
Clary nie miała pojęcia, co mu odpowiedzieć. Wiedziała, że to, czym się obarczał jest kłamstwem - ta tajemnicza osoba groziła im już we Włoszech. Streściła więc mu szybko treść upiornej wiadomości, mając nadzieję, że spadnie z niego część ciężaru.
Jak bardzo się myliła.
-Mimo wszystko, gdybym nie zostawił jej samej...
-Wtedy zabiła by i ciebie - przerwała mu gwałtownie, widząc ból w jego oczach. - A ja nie chcę stracić już nikogo więcej - oparła głowę o tors brata, a on objął ją mocno, opierając podbródek na jej włosach.
-I nie stracisz - wyszeptał.
***
Gdy Jonathan usnął, nieco uspokojony, Clary wymknęła się bezszelestnie z jego pokoju i skierowała swoje kroki do sali treningowej. Tam rzucała do celu z takim zapamiętaniem i złością, jakby manekiny i wszystko inne w pomieszczeniu były zabójcą jej matki.
-Nie... Zabijesz... Nikogo... Więcej - wysyczała i krzyknęła z furią, celując w drzwi.
Ostrze sztyletu leciało do celu z zabójczą prędkością, gdy te nagle się otworzyły. Oczy stojącego w nich Jace'a rozszerzyły się, a on sam uchylił się w ostatniej sekundzie.
-Co to miało być?! - krzyknął oszołomiony, podchodząc i oddając jej broń, którą wyszarpnął ze ściany.
-Ja tylko... Ugh - westchnęła sfrustrowana i pozwoliła, by jasne włosy opadły jej na twarz, zakrywając oczy, które nagle zaszły łzami. - Ja...
-Hej - ujął jej podbródek, przyglądając jej się uważnie. - Widzę, że próbujesz to rozgryźć. Że nie byłaś z Jocelyn tak blisko, a jednak to cię boli.
-Nie... Nie, Jace... - zaczęła kręcić głową, chcąc wyjść z tego pomieszczenia, ale jego ręce były zbyt silne. Ujął twarz w jej dłonie, zaglądając głęboko w oczy.
-Czego się boisz, Clary? Miłości? Miłość jest dobra. Naprawdę nie widzisz tego co jest między nami, naprawdę musisz mnie odrzucać? Czego się boisz? - mówił czułym, łagodnym tonem.
-Bo... - W jej oczach zalśniły łzy. - Bo kochać to niszczyć...
-Nie - przerwał jej. - Wcale nie. - I zanim zdążyła zaprotestować przyciągnął ją do siebie łącząc ich wargi, wkładając w ten pocałunek całą swoją desperację i uczucie, które żywił do niej.
A ona oddała pocałunek.